
Dzień bez happy endu?
Z czystego dziennikarskiego obowiązku informuję, że Polacy zajęli drugie miejsce w Pucharze Świata 2011. Wielki to sukces, bo biało-czerwoni nie tylko wrócili do rozgrywek po 30 latach nieobecności (ostatni występ Polaków w 1981 roku, 4. miejsce), ale od razu wskoczyli na podium. I przy okazji sięgnęli po kwalifikację olimpijską.
Jest się zatem z czego cieszyć, ale… ale radość przesłania mi poranna porażka. A właściwie jej styl. Do trzeciego seta ten mecz dało się oglądać, na dalszą część może spuszczę zasłonę milczenia. Albo i nie. Bo dla mnie zabrakło tam jednego: ducha prawdziwego sportu. Bałam się takiego wyniku, takiego końca tego meczu, takiej postawy Rosjan, ale nie myślałam, że posuną się aż do morderstwa, do odebrania grze ostatniego tchnienia życia… Z drugiej strony, taki finisz pokazuje, czego brakuje polskim siatkarzom. To, co wydarzyło się w końcówce tie-breaka i było bliźniaczo podobne do trzeciej partii meczu z Brazylią, jasno wskazuje na problem natury psychicznej. Tam nie zabrakło umiejętności – w końcu w całym turnieju, jak wylicza tvn24, nasze orły miały:
najlepszy blok, najlepszych przyjmujących, serwują jak nigdy i jako jedyni w każdym spotkaniu – nawet przegranym – zdobyli punkty. (…) Polacy, którzy Puchar Świata w Japonii zakończyli na 2. miejscu, ale w niektórych statystykach triumfowali. Najlepszy blokujący turnieju to Marcin Możdżonek, para Michał Winiarski – Krzysztof Ignaczak przyjęła ponad pół tysiąca piłek, a rekordowe 6 asów w jednym meczu ustrzelił Bartosz Kurek.
Przyjęcie, blok i 5 muszkieterów. Polskie rekordy w Japonii, tvn24.pl
Przydałby się więc psycholog – i pewnie to nie tylko moje spostrzeżenie. Myślę, że pomógłby zmobilizować się w takim momencie i nie oddawać pola rywalom, kiedy są do ogrania. Albo gdy sami chcą być ograni. Chyba że w tym szaleństwie była metoda: Rosjanie odpuścili, Polacy stwierdzili: “łaski bez”.
Mimo tych kilku nieprzyjemnych dla mnie wrażeń nie mogę powiedzieć, że turniej był zły, dziwny czy niesprawiedliwy. W końcu był ciekawy! Nie dało się też nie mieć wrażenia, że w Japonii mieliśmy naprawdę zgraną drużynę, w której panowała wspaniała atmosfera – a obyło się bez pomocy psychologa. Oby tak było zawsze! I oby nie było więcej wpadek jak z Iranem. A gdy przeciwnik ledwo dysze jak Brazylia, nie litować się nad nim i dobić go. Bo potem to się mści – mogliśmy być w siatkarskim raju, pukaliśmy do jego bram, ale wstąpimy innym razem… W Polsce jednak zaczęło się świętowanie, a wszelkie kwejki, demotywatory i innych wikarych zdominowały słowa uznania i podziękowań. Dołączam do nich i ja, dziękując za:
– radości i emocje, których nie brakowało,
– kwalifikację i to, że będę mogła kibicować chłopakom podczas igrzysk,
– to, że nie będąc faworytami, utarli nosa teoretycznie lepszym rywalom, uzyskując kwalifikację jeszcze przed ostatnią potyczką,
– bądź co bądź wielki sukces,
– wszystko! DZIĘKUJĘ :)
Skąd zatem pytanie w tytule wpisu? Bo jakoś tak dziwnie w taki sposób przegrać mecz. Już nie Puchar, ale mecz. Myślałam, że pocieszy mnie Kamil Stoch, ponownie wskakując na podium w Lillehammer. A on zawiódł – nawet trener stwierdził, że popełnił niewybaczalny błąd. Wczoraj trzeci, dziś fatalne 48. miejsce… No cóż, skoczkowie mają jednak trochę więcej czynników zewnętrznych niż siatkarze – po halach nie hula wiatr. Stefan też nie ;) Niemniej konkurs w Norwegii nie zakończył się dla Polski najgorzej. Kiepskie warunki i takież wyjście z progu Stocha zrekompensowała stabilna postawa Piotra Żyły, który nie tylko zajął najwyższe w karierze miejsce w Pucharze Świata (ot, jaki zbieg nazw w dwóch dyscyplinach!), ale awansował w klasyfikacji generalnej tuż za Stocha (Kamil jest 8., Piotr – 9.). Adama Małysza już nie mamy, ale mamy za to szerszą kadrę skoczków kwalifikujących się do 2. serii. Gdyby jeszcze skakali jak “Kofi”…
[A tu było piękne zdjęcie Andreasa Koflera w Lillehammer z fisskijumping.com, ale ono już nie istnieje :( ]
Hmm… a może jednak ten dzień kończy się happy endem?